piątek, 31 stycznia 2014

BUNT SIĘ NIE STARZEJE - Jacek Podsiadło "Być może należało mówić"

Jacek Podsiadło skończy w tym roku 50 lat. Brzmi jak zdanie w rodzaju: „Wojtek Smarzowski ekranizuje powieść Kalicińskiej”. Praktycznie niemożliwe. Przyjmujemy ze zrozumieniem, że Świetlicki „utył, spuchł i posiwiał”, niczym stworzony przez niego Mistrz. Że inni poeci, jak przystało na poważnych panów w sile wieku, zajęli się karierą medialną, polityczną lub… kościelną. Ale nie Podsiadło. To przecież „dziwne dziecko” z tytułu jego książki o Pippi, to wieczny chłopiec, outsider i buntownik, który bez przerwy powtarzał swoje desinteressement wobec usankcjonowanych form istnienia w społeczeństwie i kulturze. A tacy nigdy nie dorastają. A jednak to prawda – potwierdza ją choćby przygotowany na tę rocznicę przekrojowy wybór wierszy „Być może należało mówić”. Jego lektura pokazuje kim był i kim jest Jacek Podsiadło. W wierszach i poza nimi.



header - Podsiadlo_bycMoze3

Kultowy i wyautowany

W „Parnasie Bis. Słowniku literatury polskiej urodzonej po 1960 roku” Pawła Dunin-Wąsowicza i Krzysztofa Vargi, książce opublikowanej w 1995 roku (a więc na żywo relacjonującej epokę „Brulionu”), obszerne hasło Jacek Podsiadło rozpoczyna się złożonym z dwóch słów równoważnikiem zdania: „Poeta kultowy”. W tamtych czasach – a był to, znaczony świetnymi tomami „Arytmia” i „Języki ognia”, najlepszy chyba dla Podsiadły moment – tego sformułowania właściwie nie trzeba było tłumaczyć. Jacek Podsiadło był dla czytelników poezji postacią rzeczywiście kultową. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że razem z Marcinem Świetlickim byli wtedy „dwa na słońcach przeciwnych – Bogi”. I choć początek lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku obfitował w poetów oryginalnych i wyznaczających trendy literackie, na szczycie było ich dwóch.

O Świetlickim znów jest głośno – po wydanych na pięćdziesięciolecie wierszach zebranych, po nowej, wreszcie dorównującej wczesnym tomom książce poetyckiej „Jeden”, po serii dobrze przyjętych kryminałów i po świetnej płycie Świetlików „Sromota”, autor „Zimnych krajów” ponownie jest na topie. A Podsiadło? Właściwie jest tam, gdzie zawsze – na uboczu. Bo poeta ten, nawet jeśli był w centrum zainteresowania, zawsze uparcie pozostawał na marginesie. A od momentu (rok 1999), gdy tom „Wychwyt Grahama” zakończył czas jego poetyckiej płodności – wcześniej wydawał średnio jedną książkę na rok – ten margines stawał się coraz bardziej marginalny.

Podsiadło publikował już tylko tomy wierszy wybranych, felietony, książki dla dzieci i tom prozy, który udowodnił, że lepiej realizuje się jednak w mowie wiązanej. A i z tą było krucho – „Kra” nie wzbudziła już takich emocji jak wcześniejsze o dekadę zbiory (dodajmy – całkiem niesłusznie), zaś tom „Pod światło”, opublikowany najpierw jako e-book, a później wydany w formie książkowej własnym sumptem, trafił jedynie do najbardziej zagorzałych czytelników, którzy wciąż wierzą w kultowość Podsiadły. Czy takowa jednak jeszcze istnieje? Jubileuszowe wydanie wierszy wybranych (już czwarte – ale jest przecież z czego wybierać!) udowadnia, że o Podsiadle nie należy zapominać. Więcej – że to właśnie Podsiadło, jako jeden z niewielu twórców identyfikowanych niegdyś z „Brulionem”, pozostał wierny swoim artystycznym ideałom. Czy dlatego – w czasach, gdy od artystów domaga się ciągłej obecności, najlepiej popieranej nieoczekiwanymi zmianami stylistyki – Podsiadło został zepchnięty (zepchnął się sam?) na boczny tor?

Jot Pe widziany pod światło wierszy

Czytając „Być może należało mówić”, widać wyraźnie, jak ewoluowała poetyka Podsiadły. Od juweniliów, które sam autor nazywa „dorodnymi okazami grafomanii”, od młodzieńczych protest songów i zachłannych spowiedzi afirmatywnego naturszczyka do kunsztownych literackich form, bogatych znaczeniowo i jakościowo, do kulturowych dialogów o szerokich horyzontach filozoficzno-literackich, do metafizycznych peror. Widać też, jakie motywy najwyraźniej się w tej twórczości odznaczały. Spróbujmy je wytropić.

Podsiadło 
PRAWDA

Podsiadło konsekwentnie stosuje pisownię słowa Prawda z wielkiej litery (wersalikami pisze też inne słowa – Przyjaźń, Droga, Ojciec, Matka, Chleb). Nie bez przyczyny w intrygującym poemacie „Jadąc do Ciebie” kilkukrotnie powtarza poetyckie zaklęcie: „Nie mogę okłamać Cię w wierszu”. Podsiadło realizuje bowiem strategię „życiopisania”. Jego wiersze są właściwie fragmentami lirycznego dziennika, obowiązkowo datowanego (w ostatnich tomach Podsiadło zarzucił tę praktykę), rozpisanego niekiedy wręcz co do minuty. Ta potrzeba zdania relacji z życia konstytuuje twórczość Podsiadły. Żyć równa się tutaj pisać („Dałem rękom zajęcie, czyli wiersz(…). Największy wróg maszyny do pisania, kurz, osiada na czcionkach. To wszystko napełnia mnie takim przerażeniem!”). Pisać o wszystkim. Jak w wierszu „Pestka, pustka”:

Rano czytałem treny Kochanowskiego. Do południa uczyłem się pływać, pracowicie zagarniałem rękami
wodę, nicość. Odpychałem się nogami od czegoś, co nie dawało oparcia.
Odprowadziłem Lidkę, zanotowałem w pamięci numery „okazji”, którą się zabrała
(okazja czyni złodzieja). Wróciwszy do domu włączyłem telewizor,
nic nie znalazłem. Przeczytałem charakterystykę nowego lekarstwa na katar. Rozłupałem śliwkę, znalazłem robaka.

Banalizm w czystej postaci? O’haryzm? Postulowane przez resztę Brulionowców odejście od poezji mówiącej wyłącznie o ważnych sprawach? Niby tak – Świetlicki pisał „Ząb mnie boli”, Podsiadło pisze „Rozłupałem śliwkę” – ale na szczęście dalszy ciąg wiersza nieoczekiwanie przenosi czytelnika dzięki sprytnie użytym metaforom w rejony dalekie od prostego katalogowania opisów. Ekshibicjonizm służy refleksji.

„TAK”

Służy też afirmacji życia. Przymus opowiedzenia o świecie, zachłyśnięcie się nim, bycie wobec niego na tak („Tak” to tytuł jednego z arkuszy Podsiadły) świadczy o afirmatywnej funkcji tej poezji. Obecne w wielu wierszach Podsiadły zespolenie z naturą, a przede wszystkim miłosne uniesienia, opisywane prostolinijnie, a jednocześnie niezwykle emocjonująco, są wyrazem poetyckiej zgody na świat. Jest coś uroczo naiwnego w tym, że zwłaszcza we wczesnych wierszach Podsiadły tak często pojawia się przysłówek „cudownie”. Że litanijny wiersz „Chciałbym dać Ci to” kończy dwuwers:

Czystą wodę, zieloną trawę i błękitne niebo.
Wolność, pokój, Miłość i radość.

„ODMOWA WSPÓŁUDZIAŁU”

Rewers tego młodzieńczego zachwytu nad światem stanowi równie młodzieńczy dystans wobec wszelkich form zinstytucjonalizowanej opresji – politycznej, społecznej, kościelnej. Trudno mówić tutaj o buncie (choć Podsiadło jest nader często określany mianem buntownika). To raczej „uporczywa kontestacja”, czy (znów tytuł arkusza) „odmowa współudziału”. I raczej wycofanie niż walka. Stąd też większość wczesnych wierszy Podsiadły dzieje się w Drodze – ten „post hippie” powtarzał gest amerykańskich bitników i Stachury (od którego jednak się poetycko odcinał). Bycie w drodze było dla niego równoznaczne z zerwaniem z obowiązującym modelem społecznej stabilizacji. Ucieczka jest tu rozumiana jako bunt:

pozbawiony wszystkiego
co widzę po tamtej stronie
szklanej ściany:
weekendu i małego fiata
jeziora i lasu
windsurfingu i spaceru wzdłuż kłamstwa
występującego z brzegów
kolorowego telewizora

LISTY

Z czasem jednak owo niezadowolenie ukonkretniło się w wierszach o znacznie pogłębionej świadomości estetycznej, ale też historiozoficznej. Cykl „Wierszy przeciwko państwu”, poetyckie listy do Czesława Miłosza czy Jana Pawła II świadczą o próbie przekroczenia osobistej perspektywy i zajęcia stanowiska w sprawach najważniejszych. Coraz częściej odzywa się w wierszach Podsiadły potrzeba duchowości, realizująca się w zagarnianiu różnych porządków wiary, a jednocześnie opierająca się formom instytucjonalnym:

Częściowe odkupienie, ulga. Poza tym,
przecież wierzę. Wierzę w Mudrę Mądrości, wyciąg z gruczołu bobra
i korzeń arcydzięgla, wierzę w święte refreny
bhaktów i starowierów; dopóki nie widzę, wierzę.

Wzbogacenie rejestrów dotyczy także konstrukcji językowej. Podsiadło, od zawsze zdradzający predylekcję do językowych zabaw, z upodobaniem stosujący homonimy, anagramy czy akrostychy, zaczął zwracać się ku coraz bardziej kunsztownym formom, przypominającym pod względem wersyfikacyjnym utwory Barańczaka (klarownym przykładem jest zaopatrzona w motto z „Widokówki z tego świata”).

LIRYKA ROLI

Historycznoliteracka świadomość Podsiadły daje o sobie znać także w tekstach, w których porzuca on moment autobiograficzny i próbuje wtłoczyć osobistą perspektywę w wyimaginowane listy swoich literackich mistrzów (Hölderlin, Apollinaire, Thoreau, von Kleist). Dialog z przeszłością idzie ręka w rękę z dialogiem z teraźniejszością. W „Wierszu dla Andrzeja Sosnowskiego” Podsiadło zapowiadał swoją polemikę z twórcami poezji hermetycznej, w której stawiał się w roli obrońcy poezji sensu. W tym momencie, występując samotnie przeciw Sosnowskiemu, Sendeckiemu, Biedrzyckiemu, Wiedemannowi, Piórze czy Gutorowowi, odciął się zupełnie od tzw. środowiska.

KRA. I DALEJ

Jeśli punktem wyjścia całej twórczości Podsiadły było afirmatywne poezjowanie, to „Kra” jest jej punktem dojścia. Tym cienkim tonem rządzi pesymizm, poczucie śmiertelnego wyobcowania. Jakby nie czytać tytułu – czy jako skrawek lodu, czy jako złowrogie krakanie – nad całością unosi się końcowy wers jednego z wierszy: „Masz jeszcze jakąś rozpacz do opowiedzenia?”. To właśnie w „Krze” znajduje się najbardziej przejmujący wiersz Podsiadły – „Brother Death Blues”. „Wszystko się zmieniło” – mówi poeta w ostatnim wierszu z tego tomu. Ale już w tomie „Pod światło” – który paronimicznym tytułem zapowiada powrót do własnego, dobrze rozpoznawalnego stylu – Podsiadło pisze jak dawniej:

Jest zatem niebo nad nami, piękne i puste, trochę
rozbebeszone, jak po przejściu zwycięzców.
Znów je na pół sekundy przecina pionowa szrama.
I stary, zepsuty, liczony między tych, co zdradzili gwiazdy,
jak gdybym znowu odnalazł w sobie dawną muzykę,
gdy córka gryzipiórka wypowiedziała to zdanie,
to niemożliwe żądanie; i zgodziłem się na nie.

Fragment ten mógłby równie dobrze pochodzić z wcześniejszej o 20 lat „Arytmii”. A zatem powrót starego, dobrego Podsiadły? Ale dlaczego niby miałby wracać? Przecież tak naprawdę nigdzie nie odchodził. Po prostu my patrzyliśmy gdzie indziej.

GNIAZDO

Jest w tomie „Pod światło” świetny, króciutki wiersz:

Dopiero przed zimą widać,
gdzie który ptak miał gniazdo.

Wybór wierszy „Być może należało mówić” jest próbą odnalezienia poetyckiego gniazda Podsiadły. Nie należy jednak zapominać o tym, że jest to poeta, który swoją outsiderską i niepokorną postawę twórczą realizuje także poza tekstem. Dosłownie kilka dni temu Jacek Podsiadło zażądał usunięcia jego nazwiska z listy nominowanych do tytułu Opolanina dwudziestopięciolecia, plebiscytu organizowanego przez lokalny oddział „Gazety Wyborczej”. Powód? Obecność na tej liście polityków. „Protestowałem przeciwko umieszczeniu mojego nazwiska na tej liście. Bo gdy się nie protestuje, to ludzie mogą pomyśleć, że się z tym zgadzam” – tłumaczył.

Dunin-Wąsowicz i Varga nie wyjaśniają w „Parnasie Bis”, dlaczego Podsiadło kultowym poetą jest (był). „Być może należało mówić” tłumaczy to po części, pokazując poetę wiernego wypracowanej stylistyce. A plebiscytowa „odmowa współudziału” rozszerza definicję kultowości Podsiadły o ważną cechę – obowiązującą także w jego poezji – niezłomność ideałów.

środa, 15 stycznia 2014

NIEBEZPIECZNIE ZIELONA BIOGRAFIA - Anna Arno "Konstanty Ildefons Gałczyński. Niebezpieczny poeta"


Biografia Gałczyńskiego autorstwa Anny Arno jest książką pisaną przez osobę wyraźnie zauroczoną przedmiotem swoich badań.

Jak zapamiętaliśmy Gałczyńskiego? Przede wszystkim jako „zielonego Konstantego” piszącego czułe wiersze do ukochanej „srebrnej Natalii” oraz jako autora „Zaczarowanej dorożki”, „Listów z fiołkiem” czy „Teatrzyku Zielona Gęś”. Być może także jako mistrza absurdu publikującego genialne humoreski w „Przekroju” w najlepszych latach tego tygodnika lub jako bon vivanta z Małej Ziemiańskiej. A przecież jest także druga twarz Gałczyńskiego – bawidamka zdradzającego ukochaną żonę, bywalca knajp popadającego w nałóg alkoholowy, artysty bezpardonowo atakującego kolegów po piórze, poety płynącego na falach ustroju (przed wojną współpracował z faszyzującym pismem „Prosto z Mostu”, po wojnie tworzył socrealistyczne agitki i opisywał „ból nasz wielki po wielkim Stalinie”). A to zaledwie fragment mniej lirycznego oblicza autora „Wierszy z Prania”. Jak to się zatem stało, że zapominamy o ciemnej stronie charakteru Gałczyńskiego, który sam pisał, że jest „poetą-alkoholikiem” i „psem na forsę”, a napis „niebezpieczny poeta” umieścił na wizytówce? To proste – Gałczyński upoetyzował swoje życie, uczynił z niego barwną legendę, którą zauroczył swoich czytelników. A także – jak się okazuje – biografów.
Książka Anny Arno jest, co trzeba podkreślić z całą mocą, biografią kompetentną, wręcz drobiazgową, niezwykle bogatą pod względem zgromadzonych świadectw i opasłą bibliograficznie. Nie spełnia jednak zapowiedzi danej w tytule i powtórzonej w przedmowie, gdzie Arno przypomina o dwulicowości swojego bohatera. Cóż z tego, skoro, gdy tylko dociera w swojej opowieści do momentów, gdy nad Gałczyńskim zbierają się czarne chmury, ucieka w anegdotyczność, zamiast starać się w obiektywny sposób osądzić dyskusyjne wybory artysty. Nie może być jednak inaczej, gdy próbuje się tłumaczyć biografię poety przy pomocy jego wierszy. A to właśnie czyni Arno, obficie cytując wiersze Gałczyńskiego, które wszak są raczej uroczą blagą niż nadają się na rzeczowy komentarz. W ten właśnie sposób Arno powiela stereotyp oglądu ogromnie nieoczywistej postaci poprzez pryzmat poetyckiego konstruktu – zielonego Konstantego. A przecież na tej soczystej zieleni często pojawiały się ciemne plamy. Autorka książki, która ma ambicje ukazania – jak głosi napis na okładce – „wszystkich twarzy Gałczyńskiego”, nie powinna tak łatwo ulegać magii jego wierszy. Ale bądźmy szczerzy – kto z nas jej nie ulega?     

Anna Arno 
"Konstanty Ildefons Gałczyński. Niebezpieczny poeta"
Znak, Kraków 2013 

(tekst ukazał się pierwotnie w "Polityce")

wtorek, 14 stycznia 2014

OSZUKALI PANIĄ - rozmowa z Małgorzatą Rejmer o książce "Bukareszt. Krew i kurz"




Maciej Robert: Jak to możliwe, że nie jesteś w Rumunii? Przecież ty ciągle jesteś w Rumunii!
Małgorzata Rejmer: Na szczęście za dwa tygodnie wyjeżdżam do Bukaresztu na tydzień. Nie mogłam się tego doczekać, miałam poczucie, że cały czas rozmawiam o Bukareszcie zamiast siedzieć w Bukareszcie. No i wreszcie pojadę, chociaż na jakiś czas.

Od pewnego czasu promujesz książkę „Bukareszt. Kurz i krew”. I przyznajesz, że masz już trochę dosyć tych samych pytań na spotkaniach autorskich: „Dlaczego Bukareszt?”, „Dlaczego Rumunia?”, „Co tam jest takiego fascynującego, za czym tęsknisz i dlaczego?”...
To nie jest kwestia tego, że ja tak szybko stałam się zmanierowana. Po prostu bardzo łatwo wchodzą mi pewne kwestie do głowy i zaczynam klepać okrągłe zdania. I tego chciałabym uniknąć, tak że jeżeli będą pytania niekonwencjonalne, to tym lepiej dla mnie.

Dobrze, zatem pytanie niekonwencjonalne: „Dlaczego Bukareszt, dlaczego Rumunia”?
Przyjechałam tam po raz pierwszy w 2009 roku i ta pierwsza podróż to było tylko i wyłącznie doświadczenie naskórkowe tego miasta, takie doświadczenie kompletnie nieudane. Kiedy tam przyjechałam, wszystko było źle: było potwornie gorąco, to był lipiec, lato upalne, wszędzie tabuny psów. Nie mówiłam wtedy jeszcze po rumuńsku. Nigdzie nie było rozkładów autobusów ani tramwajów. Nie było też biura informacji turystycznej, nie było jeszcze takich cudów jak GPS w komórce, niczego nie było. W związku z tym ten Bukareszt mnie nieustannie wypychał na obrzeża. Dobrze poznałam takie rewiry, w które potem się już raczej nie zapuszczałam – tam, gdzie było bardzo wiele cygańskiej mniejszości, jakichś takich wozów przedziwnych, które jechały po asfalcie z cygańskimi rodzinami. I tak naprawdę to doświadczenie przestrzeni to było tylko takie poczucie, że ja czegoś kompletnie nie rozumiem, nie rozumiem tej architektury, że ona w jakiś sposób mnie fascynuje. Widzę warstwy, które się w tej architekturze odkładają, ale nie mam do tego żadnego klucza i nie mam nikogo, kto mógłby mi to jakoś objaśnić. Zachorowałam na Bukareszt. Chciałam, żeby ta choroba była utajona jak najdłużej, ten Bukareszt nie był mi kompletnie do szczęścia potrzebny. Ale w 2010 roku poszłam na festiwal filmów rumuńskich i już wtedy miałam takie poczucie, że się wydarzyło coś wyjątkowego. To były filmy zrobione dosłownie za 250 euro, ze znakomitymi scenariuszami, ze świetną grą aktorską, ze świetnymi dialogami i ja się zastanawiałam, jak oni to robią. Przecież my mamy z roku na rok coraz większe budżety na filmy, średni budżet filmu u nas to jest bodajże sześć milionów złotych, a tych filmów nie da się oglądać. A tutaj po prostu dać Rumunom kamerę, jakieś pomieszczenie nieoświetlone i dwie osoby i oni robią znakomite filmy. Jak to się dzieje? Zaczęłam się uczyć rumuńskiego. Im dłużej się uczyłam, tym ciekawsza wydawała mi się historia samej Rumunii. No i to wszystko się złożyło tak samoistnie, jakoś tak kliknęło. Dostałam potem stypendium na raptem kilka tekstów o Rumunii, ale już wtedy tak bardzo połknęłam bakcyla, że wiedziałam, że zostanę tam najdłużej, jak się da.

A możesz powiedzieć teraz – z perspektywy pięcioletniego już swojego związku z Bukaresztem – że rozumiesz to miasto?
Nie, nie mam takiego poczucia. Piszą do mnie ludzie, którzy twierdzą (na przykład Polacy mieszkający w Bukareszcie), że dzięki tej książce coś zrozumieli z tej przestrzeni. Taki w ogóle był zamysł, żeby ta książka mi odpowiedziała na pewne pytania, które we mnie siedzą. Natomiast wydaje mi się, że to jest wierzchołek góry lodowej, że jest mnóstwo kwestii, których nie poruszyłam w tej książce – kwestia cygańska czy kwestia mniejszości ormiańskiej, czy kwestia mniejszości żydowskiej. Temat architektury też ledwie musnęłam. Tak że wydaje mi się, że prędzej czy później wrócę do Bukaresztu i będę próbowała ten chaos opowiedzieć.

Chciałem zadać jeszcze kilka pytań ogólnych, ale zostawmy je na koniec, do puli dodatkowej. Ale chyba nie powinien mówić „pula”?
Raczej nie (śmiech). To sympatyczne słowo, które nam się kojarzy z wczasami albo z kulą, to jest najbardziej obelżywe przekleństwo... Może najbardziej obelżywe nie, bo oni mają ogromny katalog przekleństw i można garściami wybierać, ale „pula” to już jest słowo takiego wyższego kalibru ofensywności. Rumuni w ogóle mają przepiękne wulgaryzmy. Po prostu poematy, obrazy. To nie są pojedyncze słowa, to całe długie, opisowe frazy. Bardzo poetyckie, a jednocześnie dosadne. To opowieści o tym, kto komu co zrobi, w jakich okolicznościach, z udziałem kogo. I tam też siły metafizyczne są często zaprzęgnięte do tego, jakieś kataklizmy i inne sytuacje. Tak naprawdę to jest chyba dla samej przyjemności snucia właśnie takich obelżywych opowieści. Jednoosobowych, bo słyszałam, że gdyby ktokolwiek powiedział cos takiego w bezpośrednim kontakcie, to szpital murowany.

Do przekleństw jeszcze wrócimy, na razie chciałbym zapytać o co innego. W wywiadzie dla „Wysokich Obcasów”, kończysz rozmowę odwróceniem pytania, odbijasz piłeczkę i pytasz rozmówczynię: „Czy po przeczytaniu tej książki chciałabyś pojechać do Bukaresztu?” Odpowiedź brzmi „Tak”.
W pierwszej wersji odpowiedź brzmiała: „Bardzo”.

Ja odpowiadam: „Bardzo bym nie chciał”. Nie mówię, że to jest zła książka, to jest fenomenalna książka, ale przez tę swoją fenomenalność ona bardzo dobrze, niezwykle sugestywnie opisuje, że Bukareszt i cała Rumunia to są miejsca mocno przygnębiające.
A więc diagnozuję cię – nie jesteś masochistą, jesteś sadystą. A Bukareszt to miasto masochistów.

Ale zobacz, książka ma 250 stron i ty na dwóch ostatnich stronach, w ostatnim rozdziale, który jest najkrótszy, dopiero na 265 stronie piszesz: „Postanowiłam, że w ostatnim rozdziale książki napiszę o pięknie Bukaresztu”. Czyli to, co jest przed tym, to są same maszkary.
Bezsensowne zadanie, nie udało się.

Ułożyłaś tę książkę tak, że najpierw mamy dział poświęcony historii powojennej, potem mamy króciutki przerywnik z międzywojnia – to był ten okres, kiedy Rumunia była wielka i politycznie, i kulturalnie, i pod każdym chyba względem – a potem przenosimy się do teraźniejszości, która już jest troszeczkę bardziej rozświetlona niż to, co było za Ceauşescu. Zacznijmy zatem od tego, co było dobre w historii Bukaresztu...
Myślisz, że międzywojnie było dobre, tak?

Tak. I mam w tym myśleniu niejednego sprzymierzeńca. Ot, choćby Guillaume Apollinaire, który w swojej zbereźnej książeczce „99 dziewic” porównuje to miasto (choć z nieco wcześniejszego okresu niż międzywojnie) do Paryża.
Tak, te wpływy paryskie widać szczególnie w architekturze, to znaczy budynki z końca XIX wieku to są w dużej mierze albo dzieła paryskich architektów, którzy tam sobie przyjechali zarobić duże pieniądze, albo w ogóle kopie paryskich budynków. Jest łuk triumfalny w samym centrum, który przypomina ten francuski, czy chociażby siedziba Banku Narodowego, czyli – proszę mi wybaczyć, jeśli się pomylę, to też jest jeden do jednego – budynek paryskiej biblioteki. I tak dalej, i tak dalej, można w topografii Bukaresztu mnożyć takie przykłady. Ale Nikolae Ceauşescu udała się rzecz niebywała, to znaczy miasto, które było zapatrzone w Paryż i które czerpało z Paryża ile się da, on przerobił tak drastycznie i tak koszmarnie, że teraz, jeżeli spacerujemy tym Bukaresztem, to jeśli widzimy jakieś echa paryskie, to one są uderzające i zawsze to jest Bukareszt na wspak, Bukareszt wybebeszony, trochę zapomniany, trochę karykaturalny. Kiedy nagle na jakimś klepisku wyrasta kopia paryskiego zegara chociażby. Paryż szalenie przypadł do gustu Rumunom już od XIX wieku, wtedy zapatrzeni w stolicę Francji bojarzy wołoscy i mołdawscy wracali stamtąd i postanawiali, że zrobią sobie swój świat na modłę zachodnią. I po prostu w bardzo krótkim czasie, to była kwestia trzydziestu lat, zrzucili te swoje orientalne stroje i kopiowali modę paryską w skali jeden do jednego, a oczywiście wszystko, co było kopią, było przesadne i te wszystkie cechy były wzmocnione. A na to się rzeczywiście nadkładały cechy typowo rumuńskie. To wszystko doskonale widać na fotografiach Nicolae Ionescu, jednego z najważniejszych fotografów międzywojnia. On fantastycznie pokazuje te kontrasty Bukaresztu. Ja mam trochę problem z mówieniem o międzywojniu, bo cała ta chwała międzywojnia, to, że ten Bukareszt tak fantastycznie wyglądał, że z jednej strony był taki wielkomiejski, a z drugiej strony był właśnie taki, jak widać na tych zdjęciach, to się bierze ze sprzedaży ropy naftowej, którą wtedy odkryto i która była sprzedawana Niemcom. Nawet ten okres chlubny Bukaresztu... kładzie się na tym cień bliskości Niemców, która się potem zacieśniała i zacieśniała.

No dobrze, ale w bukaresztańskich kawiarniach spotykała się śmietanka artystyczna Europy.
Tak, i rozmawiali głównie o faszyzującej Żelaznej Gwardii, która była absolutnym w tamtym czasie... po prostu była bardzo nośną intelektualnie propozycją widzenia Rumunii jako wielkiej Rumunii. Ale porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym – o, tutaj jest moje ulubione zdjęcie, które wisi nad stołem w moim mieszkaniu – ten Bukareszt, który ja bardzo lubię, białe miasto. Jest niesamowicie urbanistycznie przemyślane, z główna arterią i z tymi budynkami modernistycznymi, budowanymi przez architektów żydowskich, którzy potem tworzyli Tel-Aviv. Ten międzywojenny Bukareszt może się z Tel-Avivem kojarzyć. Właśnie Żydzi pochodzenia rumuńskiego, którzy potem wyemigrowali w ostatnim momencie, w latach 30. zbudowali fantastyczne miasto. I Bukareszt w tamtym okresie, obok Paryża właśnie, odznaczał się tym, że był bardzo starannie wytyczony. To było miasto idealnie przemyślane na 600 000 ludzi. Miało też swojego demiurga, czyli Karola II, króla, który się zapatrzył trochę na Buenos Aires, na Nowy Jork... Też chciał ściągać z Paryża, ale jak najmniej, ponieważ potem, po końcówce XIX wieku, uznał, że Paryż jest opatrzony. I właśnie chciał takiej wysokości, chciał skali, chciał mocy. I ten Bukareszt międzywojenny właśnie taki jest, jak on sobie wymarzył. No i niestety potem było tylko gorzej, były trzęsienia ziemi, nieczułość na architekturę i było podupadanie tej tkanki miejskiej. Nie, nie „tkanki miejskiej”, nie chcę używać tego sformułowania – podupadanie miasta.

Mówisz o Nowym Jorku – rzeczywiście na niektórych zdjęciach Bukareszt wygląda jakby to był Manhattan, a nie zapomniany skrawek Europy.
Najwyższy budynek w centrum, nazywany bukaresztańskim drapaczem chmur, to  apartamentowiec Carlton, w którym mieszkała elita, śmietanka Bukaresztu: lekarze, aktorzy. Wszyscy, którzy mieli w tym czasie najwięcej pieniędzy. Na dole było też kino, też szalenie modne i zbierające crème de la crème miasta i była to fajna architektura, ciekawa, ale niestety źle zaprojektowana. Tam w pewnym momencie zaczęto oszczędzać, słupy były smuklejsze u podstawy, dla efektu, ale efekt był taki, że szkoda gadać. W 1940 roku było trzęsienie ziemi i ten apartamentowiec runął. I ci wszyscy ludzie, właśnie ta śmietanka Bukaresztu, zginęli pod gruzami. No i cóż, po Carltonie zostało tylko zdjęcie.

Większość tamtego Bukaresztu jest już tylko wspomnieniem. A co ze wspaniale zorganizowaną prostytucją międzywojenną Bukaresztu, o której piszesz (jedna prostytutka przypadała na 30 mężczyzn!). Czy coś z tej atmosfery zostało w dzisiejszym Bukareszcie? Czy Ceauşescu kompletnie przejechał się po Rumunkach walcem aborcyjnym?
Chyba nie ma takiej siły, która by zatrzymała prostytucję. Nawet jeśli ta siła nazywa się Ceauşescu. Na pewno to zeszło maksymalnie do podziemia. Ale myślę, że sytuacja kobiet w tamtych czasach była tak tragiczna, że prostytucja była jednym ze sposobów na normalność i też na pewno płaciło się za nią gigantyczną cenę, właśnie dlatego, że problem antykoncepcji był tak wielki. Ja to znam tylko z takich jakichś opowieści moich kolegów, którzy mają jakieś doświadczenia z prostytutkami, ale nie chcę tutaj uogólniać, bo moi koledzy z Warszawy też potrafią co nieco o tym opowiedzieć (śmiech). Ja akurat mieszkałam nieopodal dzielnicy czerwonych latarni, przy bulwarze Decebala, i wiem, że jest mnóstwo takich miejsc w Bukareszcie. Mój kolega opowiadał mi co nieco o tym, ponieważ jeździł w karetce nocami i rozdawał prostytutkom prezerwatywy i strzykawki. Ale to były właśnie te prostytutki najsłabsze, które stały na ulicy przez całą noc.

Zazwyczaj postrzegamy Ceauşescu jako tę osobę, która pogrążyła powojenną Rumunię w chaosie i biedzie. Twoja książka przypomina, że przed nim rządził ktoś o wiele gorszy -  Gheorghiu-Dej. O stworzonym przez niego więzieniu w Pitesti Sołżenicyn (to o czymś świadczy…) powiedział, że to jest piekło na ziemi, że nie ma gorszego miejsca.
Tak, największe barbarzyństwo współczesnego świata, tak o tym pisał. Ale zwróćmy uwagę, że fenomen więzienia Pitesti to jest czas mniej więcej półtoraroczny, kiedy rzeczywiście te eksperymenty są prowadzone na ogromną skalę i są najbardziej brutalne. Ponieważ to był  fenomen barbarzyński, zdecydowałam się o tym napisać dopiero, jak się dowiedziałam, że jeszcze w latach 60. prowadzono takie metody gnębienia czy torturowania więźniów. Dowiedziałam się, że koleżanka, która pomieszkiwała w domu, w którym i ja pomieszkiwałam, straciła pradziadka w ten sposób. Jednym z elementów eksperymentu Pitesti było nakłanianie więźniów, żeby mordowali się nawzajem. Jeśli oni nie byli dostatecznie brutalni, to wtedy zazwyczaj strażnicy wchodzili pomiędzy nich i dobijali ten słabszy element. Tworzono kręgi, gdzie każdy się pałował nawzajem i jedna osoba z tego kręgu była potem dobijana przez strażników, żeby cała reszta nie miała żadnej nadziei, żeby wiedziała, że to jest rzeczywiście piekło. No i okazało się, że pradziadek mojej koleżanki zginął jeszcze w latach 60. właśnie w ten sposób, to znaczy miał katować dwóch mnichów, z którymi mieszkał w jednej celi. Przy czym strategia była taka, że jednego dnia on był katem i miał dwie ofiary, a drugiego dnia on był ofiarą i inny z tych mnichów był katem; i role się tak co trzy dni zmieniały. I on w pewnym momencie stwierdził, że ma dość i nie będzie więcej w tym uczestniczył, za co został skatowany przez strażników i wkrótce potem zmarł. A zaraz potem była amnestia, więc ci mnisi pierwsze co zrobili, to udali się właśnie do rodziny pradziadka mojej koleżanki i powiedzieli jego żonie, w jaki sposób on zginął. Pitesti to był skraj bestialstwa. W tamtym okresie staliniści, którzy panowali w Rumunii, byli zafascynowani behawioryzmem w torturowaniu, tym, że można warunkować ofiarę na różne bodźce, sprawić, że to, co do tej pory kojarzyło jej się dobrze, kojarzy jej się z czymś najstraszniejszym. I w Pitesti byli przede wszystkim młodzi ludzie, idealiści, albo członkowie Żelaznej Gwardii, albo duchowni. Były też osoby, które tam po prostu miały pecha się zaplątać w jakimś transporcie. Wszyscy ci, którzy byli przesiąknięci ideałami sprzecznymi z tym, co wyznawali komuniści. A ponieważ komuniści byli szczególnie cięci na Kościół, duchowni w Pitesti byli zmuszani do odprawiania rytuałów nad swoim kałem, byli zmuszani do połykania tego kału albo jedzenia kału innych więźniów. I po półtora roku nawet Gheorghiu-Dej stwierdził, że nie można sobie wyobrazić czegoś gorszego, że tutaj, w Pitesti, osiągnięto piekło i w takim razie zamykamy ten kramik. Ale te metody tak się spodobały, że jeszcze przez wiele lat były stosowane.

Tak naprawdę dopiero zaczęliśmy rozmowę o czarnych stronach rumuńskiej historii, powiemy sobie jeszcze o wielu innych, a przecież sporo Rumunów, którzy czytali twoją książkę, mówi, że to jest optymistyczna rzecz.
Myślę, że w ogóle nad tą książką unosi się pytanie o pamięć i o to, co my w ogóle pamiętamy. I na ile mechanizmy obronne sprawiają, że mamy zupełnie inne wyobrażenie przeszłości niż to, jak można ją obiektywnie opisać za pomocą statystyk czy w ogóle jakichś książek historycznych. Bardzo często spotykałam się z tym, że ludzie mi mówili „Tak nie było, jak pani mówi, oszukali panią”. Teraz w ogóle kwitnie taki nostalgiczny popkulturowy kult Ceauşescu i mam wrażenie, że Rumunom bardzo łatwo jest zapominać. Kategoria niepamięci to jest kwestia, która opisuje stosunek dzisiejszych Rumunów do komunizmu. Ci Rumuni, którzy ze mną rozmawiają, to są ludzie, którzy znają język polski albo mieszkają w Polsce od dłuższego czasu – i oni mówią, że cieszą się, że w ogóle czegoś o tej Rumunii się dowiadują. Że jest tak silny prąd nacjonalistyczny, jeżeli chodzi o historię, o mówienie o historii i budowanie takiego mitu wielkiej Rumunii, a w ogóle wiele kwestii jest nieprzerobionych, nie ma takiej debaty publicystycznej z prawdziwego zdarzenia. To czasem przedostaje się do głównego nurtu, ale potem zostaje zepchnięte, więc ci Rumuni mówią mi, że cieszą się, że ta książka zbiera takie właśnie palące tematy, o których się nie mówiło i w jakiś sposób próbuje znaleźć odpowiedzi na pytania, których nawet wcześniej nie zadawano.

Jest w twojej książce scena, gdzie opisujesz rewolucję, do której doszło przy okazji egzekucji Ceausescu. Jedna z bohaterek, oglądając wydarzenie w telewizji, bierze do ręki podręcznik do historii i wyrywa z niego zdjęcie dyktatora. A jak obecnie wyglądają owe podręczniki, skoro mówisz, że nadal Rumuni o tylu rzeczach nie wiedzą?
O ile dobrze pamiętam, to taka reforma podręczników, zmiana treści podręczników w stosunku do tego, co było za komuny, nastąpiła dopiero w 2001 roku, jakoś tak szalenie późno. Całe lata 90. to jeszcze były opary komunistyczne, które się unosiły nad Rumunią. Nie było naturalnego dążenia do wyprostowania przeszłości, także dlatego że Ceauşescu miał szaloną fantazję, jeśli chodzi o przepisywanie dziejów Rumunii i miał od tego historyków, którzy wymyślali różne niestworzone historie. I cały czas walczyły ze sobą ten mit Daków, mit Rzymian bardzo silny przez długi czas, pochodzący w linii prostej od żołnierzy rzymskich, który też był szalenie popularny. Tak że to wszystko się dzieje z takim opóźnieniem pewnie dziesięcioletnim w stosunku do tego, co jest u nas, i nadal taki nurt krytyczny w historiozofii rumuńskiej czy historiografii to jest domena wyłącznie młodych. Ci starzy zachowali przyzwyczajenia z czasów komuny i nic nie wskazuje na to, żeby zmienili sposób myślenia. Z drugiej strony są takie postacie jak na przykład Lucian Boia, szalenie znany historyk rumuński, który cały czas bierze na warsztat te największe i najgłupsze, mówiąc szczerze, mity historyczne Rumunii i bez ogródek, bez skrupułów się z tym rozprawia. To jest dla Rumunów wielkie odkrycie, jego książka Dlaczego Rumunia jest inna sprzedała się w jakimś rekordowym nakładzie kilkudziesięciu tysięcy egzemplarzy i ona była objawieniem dla Rumunów, co pokazuje, że wreszcie jest ten moment konfrontowania się z przeszłością.

Wspomniałaś o tym, że Ceauşescu był troszeczkę oderwany od rzeczywistości. Troszeczkę to mało powiedziane – on chyba żył w jakiejś bańce mydlanej, która objął cały kraj. I dodajmy, że nie był to człowiek zbyt inteligentny. Na opisanie stanu umysłu jego małżonki trudno znaleźć odpowiednie słowa.
Tak, ona była źródłem niezliczonej ilości plotek, dowcipów i anegdot. I pamiętam, pod sam koniec, kiedy już było tak bardzo nerwowo w Rumunii, cos wisiało w powietrzu, pamiętam, opowiadała mi jedna kobieta – Elena Ceauşescu wreszcie przemówiła, miała jakieś takie wystąpienie z okazji swoich urodzin i okazało się, że ona w ogóle nie zna żadnych reguł gramatycznych, po prostu nie jest w stanie się przyzwoicie wypowiedzieć, te zdania jej się rozkraczały w jakiś karykaturalny sposób. I ona wreszcie, gdy się już dorwała do głosu, to zszokowała Rumunię, która i tak nie była w tamtym okresie jakoś szczególnie intelektualna, politycy nie byli intelektualistami, z intelektualistami było ogólnie kiepsko, dlatego że byli na garnuszku Ceauşescu. I opowiadała mi jedna kobieta, że nazajutrz, po tym wystąpieniu Eleny, w jej robocie nikt się nie odezwał. To znaczy wszyscy tam, pięcioro pracowników, wszyscy wszystkie czynności wykonywali w absolutnym milczeniu, bo wiedzieli wcześniej, że Elena jest głupia jak but, ale nie wiedzieli, że aż tak, że ta konfrontacja z jej głupotą będzie taka druzgocząca. Jest też inna anegdota – Elena życzy sobie głównego bulwaru reprezentacyjnego przechodzącego przez całe miasto i mówi, że chce, żeby to było dłuższe niż Szampaliza, czyli Champs Elysees, ponieważ nie jest w stanie nawet takiej nazwy wymówić.

Ceauşescu, kiedy doszedł do władzy w roku 1965, powiedział, że socjalizm właściwie w Rumunii został już osiągnięty, więc on teraz będzie chciał budować całkiem nowy komunizm. Powołał Socjalistyczną Republikę Rumunii, o której też jest pewna anegdota. Ponieważ wszystkiego wówczas w Rumunii brakowało, Rumuni pytali: „Czym różni się SRR od Auschwitz?”.
W Auschwitz był gaz. Ale tutaj też musimy to bardzo mocno rozdzielić, bo ten okres najgorszy w Rumunii to są lata 80., wbrew pozorom w 1965 r. wcale nie jest źle. Dej pozostawia kraj w całkiem dobrym stanie, te pierwsze dziesięć lat panowania Ceauşescu to jest taki okres, kiedy Polacy przyjeżdżając do Rumunii, piszą o bardzo tanich butach z zagranicy, o znakomitym rękodziele rumuńskim, o wspaniałych restauracjach, o takim stylu jeszcze trochę kawiarnianym, o wspaniałym jedzeniu w ogóle. Ziemia taka żyzna, która wszystko rodzi – wystarczy tego nie zepsuć. I wszystko to w drugiej połowie lat 70. zaczyna się sypać, ale już po prostu na taką wielką skalę, to jest łańcuch katastrofalnych decyzji, który sprawia, że rzeczywiście Bukareszt jest jak wspaniale oświetlone miasto, w którym po kolei wszystkie okna zaczynają wygasać, aż robi się zupełnie ciemno. Zaczynają się problemy z zaopatrzeniem, na wsi jeszcze można się wyżywić, bo jest ziemia, która coś rodzi, można po cichu coś wykombinować, ale życie w mieście staje się tragedią odmierzaną kolejkami, gigantycznymi kolejkami. Można to zobaczyć na zdjęciach Andreia Pandele (zdjęcie jego autorstwa jest także na okładce mojej książki). Za Ceauşescu, tego głębokiego, wykonywanie zdjęć na ulicy było karane więzieniem. Pandele był dziennikarzem sportowym i dzięki temu mógł czasem robić zdjęcia na ulicy. Zawsze się tłumaczył, kiedy go łapała policja, że on jest dziennikarzem sportowym i zaraz musi oddać materiał do redakcji i musi kliszę wypstrykać do końca. Ale już po jakimś czasie pojawił się ogon, już miał tajniaka, który za nim chodził, wiele razy musiał się na policji meldować. I w latach 90., kiedy zaczął pokazywać te zdjęcia, które robił w latach 80., to jeden z jego znajomych się śmiał, że miałby za to dwa wyroki śmierci, za te wszystkie zdjęcia, które zrobił w tamtym czasie.

Rzeczywiście, pod koniec lat 70. zaczęło brakować wszystkiego, nie tylko jedzenia. Anegdotyczny brak gazu, nieogrzewane mieszkania.
Władza nie cofała się wtedy przed niczym. Jeżeli pojawiło się rozporządzenie, że zimą temperatura w mieszkaniach ma nie przekraczać szesnastu stopni i ludzie nie wyszli na ulice i nie protestowali, to bodajże w roku 1985 temperaturę obniżono do dwunastu stopni. To jest jedno z podstawowych pytań, które się przez książkę przewija – dlaczego oni nie protestowali, dlaczego tam nie było żadnej opozycji? Opowiadała mi jedna kobieta, że w tamtym czasie ona się zastanawiała tylko nad tym, jak ulżyć swojej córce. To znaczy, kiedy w mieszkaniu było dwanaście stopni czy dziesięć stopni, to głowiła się, co zrobić, żeby ta córka nie dostała zapalenia pęcherza. I opowiadała, jak zawsze, zanim ta córka szła do łazienki, to ona jej obkładała papierem, gazetami deskę klozetową. Trzeba było umniejszyć cierpienie, nikt nie miał głowy i czasu do jakichkolwiek prób oporu.

Musiało być naprawdę kiepsko, bo nawet telewizja, która mogłaby być tubą propagandową, nadawała tylko przez dwie godziny dziennie.
I to jest bardzo ciekawe, mnóstwo osób mi opowiadało o tym momencie rewolucji, to znaczy 21 grudnia bodajże, kiedy ten tłum zaczyna się burzyć przeciwko Ceauşescu i kiedy wreszcie jest sygnał, że to chyba rzeczywiście koniec i wszystko pęka, mnóstwo osób mi mówiło, że w tym samym czasie miały być kreskówki, „Tom i Jerry”. To był jedyny taki moment, to była sobota bodajże, kiedy pokazywali kreskówki. I wszyscy te kreskówki oglądali, i dzieci, i dorośli. I nagle okazało się, że kreskówek nie ma, a jest twarz Ceauşescu, jest jego przemówienie, a potem zaczynają się gwizdy, krzyki, jest najazd na jakiś budynek, żeby nie pokazywać twarzy przerażonego Ceauşescu, i tylko słychać z offu głos Eleny „Zamknijcie się, uspokójcie się! Niech ich ktoś uspokoi!”.

Mówiła też: „Dzieci, co wy robicie?”.
Tak, ale to już tuż przed egzekucją.

Jeszcze musimy wspomnieć o dwóch rzeczach, które są dosyć drobiazgowo opisane. Pierwszą rzeczą jest dekret antyaborcyjny.
No tak, to był szalenie trudny temat. Dla mnie on był trudny, ponieważ spotykałam różne kobiety, które zdecydowały mi się o tym opowiedzieć, i często te rozmowy były bardzo niefrasobliwe na początku – one się zaczynały od kawy, od ciasteczka, od jakichś takich podstawowych faktów, informacji. I nagle te kobiety zaczynają pękać. Zaczynają sobie uświadamiać, że to rzeczy, o których one nikomu wcześniej nie opowiadały, właśnie dlatego, że to był temat tak bardzo wyparty, że to jest jakaś wielka tragedia. Pamiętam, jedna kobieta nagle się rozpłakała i powiedziała: „Wie pani, ja sobie nie zdawałam sprawy, przez jakie piekło my przeszłyśmy, jakie piekło było naszym udziałem”. I często widziałam, że podczas tych wielogodzinnych rozmów coś takiego się dzieje, że do tych kobiet trafia cała groza tego wszystkiego, że to się odsłania dopiero podczas takich wielogodzinnych rozmów ze mną, przez co ja też to bardzo przeżywałam i długo nie mogłam dojść do siebie. To, co najlepiej zapamiętałam i co wydało mi się takie najbardziej przerażające, to pewne rytuały, strategie przetrwania, te comiesięczne czynności, ten arsenał domowy, który miał na celu pozbycie się niechcianej ciąży. Jakieś trucizny przyrządzane z wina czy polewanie się wrzątkiem. Mnie się to wydawało niezrozumiałe zupełnie, jak można się wrzątkiem polewać, no ale wytłumaczyła mi kobieta, że wystarczyło się upić, że w momencie, kiedy one były pijane, to mogły ten wrzątek na siebie wylać i spowodować wstrząs organizmu. To były potworne rzeczy, bo mam takie poczucie, że one rozsadziły to społeczeństwo, że to była tragedia tych kobiet, które żyły w jakichś takich systemach, w naczyniach połączonych, gdzie wszystkie nawzajem próbowały sobie pomagać, jakoś się wspierać, organizować lekarzy, którzy za jakieś pieniądze albo nawet za darmo byli gotowi te aborcje przeprowadzić. Z drugiej strony to był też problem mężczyzn i problem w ogóle, problem rodzin, w których to dziecko niechciane też się rodzi w końcu i zaczyna podejrzewać, że coś jest nie tak. Poznałam przypadkowo mężczyznę, który był lekarzem w Afryce, gdzie, jak się potem okazało, był specjalista od traum. On przedstawił taki wzorzec funkcjonowania społeczeństwa rumuńskiego właśnie przez pryzmat tego dekretu – w momencie, kiedy rodziło się niechciane dziecko, a tych niechcianych dzieci były dwa miliony bodajże, ono czuło, że coś nie działa. W ogóle całe państwo nie działało, nie było takiej infrastruktury, która by mogła te niechciane dzieci pomieścić. Brakowało miejsc w przedszkolach, szkołach i tak dalej, brakowało nauczycieli, no wszystkiego brakowało. Było po prostu źle. Te dzieci czuły, że rodzina jest dysfunkcyjna, że coś nie działa, że są niechciane, więc postanawiały jak najszybciej opuścić swój dom rodzinny i zakładały własne rodziny w wieku dziewiętnastu lat, dwudziestu lat, byleby tylko opuścić dom. Po czym zaraz z takich małżeństw rodziły się kolejne dzieci, niechciane dzieci; te małżeństwa się rozpadały i ci ludzie decydowali się uciec i emigrowali za granicę. Ponad dwa miliony Rumunów przebywa za granicą. Oni wyjeżdżali, zostawiali swoje dzieci pod opieką dziadków i w ten sposób ta trauma dekretowa dotyka nawet dzieci właśnie współcześnie.

Przypomnijmy, skąd w ogóle to szaleństwo całe się wzięło: ponieważ Ceauşescu zaplanował sobie, że zbuduje wielką Rumunię i brakowało mu do tego kilku milionów obywateli, więc nakazał oficjalnym dekretem rodzić Rumunkom jak najwięcej.
W ogóle nie istniało wtedy coś takiego jak środki antykoncepcyjne, Mówiła mi kobieta, która miała kontakty z polskimi dyplomatami, że oni załatwiali watę i prezerwatywy i to było  największe święto. Największe wrażenie, jakie mogła zrobić przychodząc w gości, to jeśli miała jako prezent watę i prezerwatywy.

Przerażające jest to, że te kobiety traktowały aborcję jako coś absolutnie zwykłego. Wstrząsający jest fragment, gdzie opisujesz kobietę, która po wielu latach po upadku reżimu Ceauşescu jedzie z mężem na ryby i patrząc na nadbrzeżne krzaki, myśli sobie, który badyl najlepiej nadałby się do „operacji”.
Te sytuacje w ogóle rodziły nieprawdopodobne patologie. Opowiadała mi koleżanka historię jej wujka, lekarza ginekologa, który trafił do więzienia bodajże na cztery lata za wykonywanie nielegalnych aborcji. I od razu, jak tylko znalazł się za kratkami, to strażnik więzienny przyprowadził mu swoją żonę. Początek odsiadywania kary za dokonywanie aborcji to robienie aborcji żonie strażnika więziennego na stole w swojej celi.

Ówczesna rumuńska służba zdrowia rumuńska to jest w ogóle odrębny temat. Ale chyba ostatnio  niewiele się zmieniło – oglądaliśmy przecież film Śmierć pana Lazarescu, niby komedię…
Tak, w Rumunii on jest sprzedawany jako komedia, u nas byłby to dramat społeczny przy którym kapcie z nóg spadają. Ale może pomówmy o czymś wesołym?

Dobrze, ale było coś wesołego wtedy?
Niewiele. A mimo to, jakoś im się udało przetrwać. Mam takie poczucie, że Rumuni wykształcili mnóstwo strategii radzenia sobie z tymi traumami, które przez stulecia ich dotykały. Nawet kiedy byli ludem zależnym od Turcji.

To strategie, czy może charakter narodowy? Piszesz w paru miejscach o  światopoglądzie, który może wynikać z historii i z kultury. Przypominasz dwa podania, baśnie, ballady, nie wiem, jak to nazwać – Jagniątko i Ballada o mistrzu Manole. Powiedz o tym coś więcej, bo rzeczywiście te teksty wiele tłumaczą.
Tak, próbowałam znaleźć w tym symbol, jakieś wyjaśnienie tego rumuńskiego fatalizmu. Tego przeświadczenia, że niewiele da się zrobić, że jesteśmy ofiarami losu i że jesteśmy skazani na klęskę, na okrucieństwo losu i powinniśmy się z tym pogodzić. Ta ballada Jagniątko to jest historia trzech pasterzy. Jeden z nich dowiaduje się od zaprzyjaźnionej owieczki, że dwóch pozostałych zamierza go zabić, i godzi się z tym, stwierdza, że skoro los zesłał taki scenariusz dla niego, to on zgodzi się na to, co go czeka. I prosi tylko owieczkę, żeby powiedziała jego matce, że poślubił piękną księżniczkę i że zamieszkał za górami, za lasami. I ta ballada jest traktowana jako symbol pogodzenia się Rumunów z ich losem i z tym, co ich czeka. I ją się opowiada w takich interesujących momentach, widziałam odwołania do Jagniątka w dokumencie o trzęsieniach ziemi, ponieważ okazuje się, że czterysta budynków w samym tylko Bukareszcie to są budynki o pierwszym stopniu ryzyka zagrożenia sejsmicznego. Kiedy tylko ziemia się zatrzęsie, one runą od razu. Mieszkańcy zdają sobie z tego sprawę, coś tam słyszeli, wiedzą, że ryzyko sejsmiczne jest, boją się tego, ale uznają, że taki los po prostu – jak zginą, to zginą. I zapytano burmistrza, w jaki sposób on zamierza przygotować miasto, bo te trzęsienia ziemi są co 30 lat, więc w jaki sposób on prowadzi jakieś działania prewencyjne na wypadek kataklizmu? I on odpowiedział, że wszystko jest pod kontrolą, że Bukareszt jest przygotowany – na trzech głównych cmentarzach w mieście jest 15 000 miejsc i że one czekają.

Mam wrażenie, że oni nie tylko są fatalistami i pesymistami, ale również pechowcami.
Są pechowcami, o czym świadczy choćby pomnik Trajana. To jest symbol wielkości narodu rumuńskiego. Czyli Trajana bez majtek z lewitującą wilczycą rzymską i z jakimś dziwadełkiem, które niby ma być wężem dackim. Tu właśnie żywioł rzymski brata się z żywiołem dackim. Ponieważ tereny dzisiejszej Rumunii, czyli starożytna Dacja, zostały podbite na 150 lat przez cesarza Trajana. Do XIX wieku mówiono, że Rumuni pochodzą  tylko i wyłącznie od tych legionów rzymskich, które 150 lat tam stacjonowały, ale potem zniknęły, nie wiadomo, co się działo dalej, bo dokumentów brakuje. Uznano, że ten żywioł rzymski był tak silny, że już tę ziemię dacką swoim nasieniem przesiąknął. Długo nie chciano się pogodzić, że krew Daków może też płynąć w żyłach Rumunów. I dopiero Ceauşescu uznał, że Dakowie jako lud rolniczy mogą mu się przydać, i w tej historiografii nastąpiło oficjalne połączenie żywiołu rzymskiego z dackim. Ten nieszczęsny pomnik, który jest nazywany także pomnikiem bezdomnego psa rumuńskiego, to jest właśnie symbol  nacjonalistycznych ambicji Rumunów. Okropne brzydactwo, a na dodatek w tle jest pomnik rewolucji rumuńskiej, zwany kartoflem nabitym na pal albo pomnikiem oliwki na wykałaczce. Wszyscy się z tego śmieją, powstało mnóstwo memów na ten temat. Rumuni poczuciem humoru próbują rozbrajać te nacjonalistyczne tykające bomby, tych nacjonalistów, którzy niewiele potrzebują, żeby się ośmieszyć, wystarczy, że wymyślą pomnik cesarza rzymskiego.

Skoro jesteśmy przy maszkaronach w przestrzeni miejskiej, to nie możemy nie powiedzieć o Domu Ludu.
Zacząć trzeba od tego, że ogromna połać miasta musiała być zrównana z ziemią, żeby wybudować tego kolosa według gustu Ceausescu. Stoi na końcu „szampalizy” Eleny Ceauşescu, czyli bulwaru Zjednoczenia, o cztery metry bodajże dłuższego od Champs Elysees. Bo tam wszystko musiało być najdłuższe, największe. Bardzo duże wzgórze, na tym wzgórzu konstrukcja o wymiarach 270 metrów na 240 metrów. To trochę przypomina statek kosmiczny, który właśnie wylądował. Dom Ludu jest największym budynkiem administracyjnym w Europie i drugim na świecie, po Pentagonie.

Może i największy, ale trzeba przyznać, że nie najwyższy.
Może gdyby Ceauşescu jeszcze pożył, to coś by z tym zrobił. Brakuje wieży, tak, zdecydowanie.

Gdyby pożył… Ale nie pożył. Jego egzekucja rozpoczęła rewolucję, której tak naprawdę nie było. Opowiada o tym naprawdę śmieszny film rumuński 12:08 na wschód od Bukaresztu...
...który w języku rumuńskim nosi tytuł „Była, czy jej nie było”. Rewolucja, rzecz jasna. Ta gigantyczna debata trwa do dzisiaj. W momencie, kiedy mit założycielski opiera się na śmierci Ceauşescu i na wątpliwej rewolucji, i ten mit się strasznie sypie, cały czas dochodzą jakieś nowe fakty, okazuje się, że to wszystko było zmanipulowane, te wszystkie zdarzenia, które były pokazywane na ekranach telewizorów. Ponieważ duża część rewolucji działa się w budynku telewizji, to przekaz był szalenie zmanipulowany. Demiurgiem tej rewolucji był bardzo znany reżyser Sergiu Nicolaescu, w latach 70. autor wielkich epopei narodowych, które oglądało 13-14 milionów Rumunów; i on był demiurgiem tej wyobraźni zbiorowej, a potem, podczas rewolucji, był taką osobą, która pociągała za sznurki, która mówiła, kto w danym momencie wyjdzie na scenę, a kto nie. I to on namaścił Iona Iliescu, który potem był przez dwie kadencje prezydentem Rumunii. Andrzej Burakowski w książce Geniusz Karpat opisuje taką sytuację, kiedy Ion Iliescu wchodzi na scenę i mówi „Drodzy towarzysze!” i tłum w jednej chwili zaczyna gwizdać i żąda, żeby on zszedł ze sceny, ponieważ to „towarzysze” to najbardziej obmierzłe słowo w tamtym momencie. I Nicolaescu wchodzi zaraz po nim na scenę, ucisza tłum i daje znak Iliescu, że powinien zacząć inaczej. I wtedy Iliescu zaczyna znowu „Drodzy obywatele!” i wtedy wszyscy chcą go słuchać. I to właśnie Nicolaescu filmował egzekucję Ceauşescu, a potem ją montował i jest kilka różnie zmontowanych wersji tej egzekucji, która była dosyć... nietelewizyjna i niemedialna.

Powiedziałaś, że niewiele się zmieniło. I faktycznie, bodajże w 2010 roku w budżetówce obniżono płace o 25%. I co zrobili Rumuni? Nic nie zrobili. A teraz się coś wreszcie zmienia. Czy młodzi mają już tę siłę do buntu, do rewolucji?
Tak, pamiętam, jak rozmawiałam z Lucianem Boią i on mi powiedział: „Pani Małgorzato, jak u nas wyjdzie 500 osób na ulicę, to jest taki tłum, że zjeżdżają się wszystkie stacje telewizyjne i pokazują te 500 osób, które zwykle tylko stoją i nawet nie chce im się nic krzyczeć i mają dwa transparenty na krzyż”. I nagle dzieje się coś niezwykłego, to znaczy rzeczywiście ten rok 2013 to jest bardzo ważny rok w ogóle, wydaje mi się, dla Rumunów, ponieważ nagle okazuje się, że ci młodzi ludzie, którzy dobrze Ceauşescu nie pamiętają, którzy może załapali się w powidokach na to wspomnienie martwego Ceauşescu w telewizji, zaczynają w jakichś gigantycznych ilościach wychodzić na ulice. Przez całą Rumunię przetaczają się protesty w obronie kilku karpackich wiosek Roșia Montană, gdzie kanadyjski koncern zamierza wydobywać złoto, ale taką metodą, która sprawi, że te tereny, bardzo piękne krajoznawczo, zostaną zalane cyjankiem, tam będzie jedna wielka katastrofa ekologiczna. I rząd, który jest obecnie u władzy, czyli rząd lewicowy Ponty, przed wyborami stwierdził, że Roșia Montană jest nie do ruszenia, że absolutnie nie ma mowy, żeby jakikolwiek koncern tam wszedł, że to zostanie jako skarb narodowy rumuński, jeśli chodzi o florę, faunę, nikt się tego nie dotknie. Oczywiście po wyborach okazało się coś zupełnie innego. I ci młodzi ludzie, oburzeni arogancją polityków i ich zdegenerowaniem, wyszli na ulicę w ilościach, w liczbach, których Rumunia nie znała wcześniej. To znaczy w takich najbardziej gorących momentach było 10-15 tysięcy ludzi w Bukareszcie. I pamiętam, czytałam jeden z reportaży, takich relacji niezależnych dziennikarzy, ponieważ ta sytuacja kompletnie nie była transmitowana przez główne media, nie było o tym nic ani w gazetach, ani w telewizji. Wyobraź sobie, tłum 15 000 osób w kraju, gdzie nikt nigdy nie wychodzi na ulicę, i wszystkie media o tym milczą. Więc zaraz ci niezależni dziennikarze zaczęli robić maksymalny ferment w Internecie. Czytałam jeden z takich artykułów, który wydał mi się bardzo symptomatyczny, gdzie jeden z uczestników tych manifestacji mówi: „Po raz pierwszy zrozumieliśmy, czym jest solidarność, po raz pierwszy zrozumieliśmy, co to znaczy się zjednoczyć. Czuję się, jakbyśmy nie byli Rumunami”. Myślę, że to jest w ogóle bardzo ważne zdanie, to że ta nowa tożsamość tych młodych ludzi się układa na zaprzeczeniu rumuńskości i tego, co było kwintesencją rumuńskiej natury, czyli tego, że rzeczywiście władza może robić z tymi ludźmi wszystko, oni po prostu mają tak mocną skórę, że wszystko zniosą. I to jest pytanie – władza właśnie teraz czeka, daje na przeczekanie, czy zima ich z ulic ściągnie – pytanie, jak ci młodzi ludzie, 20-25-letni, jak oni z perspektywy czasu będą o tym myśleć, czy rzeczywiście poczują swoją siłę? Czy to jest jakiś znak, który pokazuje, że rodzi się społeczeństwo obywatelskie, społeczeństwo, którego nigdy wcześniej nie było? Też tak dopingowane przez młodych intelektualistów, bo za tym właśnie stoją młodzi i starsi intelektualiści, artyści, którzy mówią „Dość! Nie będziemy wiecznie robieni w bambuko, chcemy pokazać na ulicy, że jesteśmy siłą”.
Symbolem tej zmiany jest to, że oni się spotykają pod Domem Ludu, tworzą wokół Domu Ludu żywy łańcuch z ludzi, którzy trzymają się za ręce. To jest o tyle fenomen, że tam nikt nigdy nie chodzi, to jest przestrzeń pusta, to jest kolos w samym centrum miasta, który się zawsze omijało. Jedna kobieta opowiadała mi, że zawsze, jak chce przejechać nieopodal, to tak obmyśla trasę, żeby go nie zobaczyć, tego potwora. Tam poza turystami nikt nie spaceruje, nikt przy zdrowych zmysłach nie wybrałby sobie Domu Ludu jako miejsca spaceru. Tak że oni też odczarowują ten Dom Ludu, słusznie widzą w nim taki znienawidzony symbol władzy i jeżeli chcą pokazać, że przeciwstawiają się władzy w tym najbardziej demonicznym wydaniu, to idą właśnie tam.

Czy da się ten Dom Ludu odczarować? Piszesz, że kiedy otwarto tam muzeum sztuki współczesnej, to niewiele osób tam chodziło.
Zaczęli to bojkotować, powiedzieli, że nie będą tam wystawiać, bo to najbardziej ohydna rzecz, którą oni kojarzą z Ceauşescu, symbol cierpienia i gigantycznego poświęcenia, bo tam wiele osób zginęło przy budowie tego, nikt nawet nie wie ile. Dokumenty były palone.

Niby coś się zmienia, ale w ankiecie z roku 2010, która dotyczyła epoki Ceausescu, 61% respondentów stwierdziło, że uważa komunizm za dobrą ideologię, 46% ocenia pozytywnie rządy Ceauşescu i tylko 2% uważa, że wtedy panowała w kraju nędza.
To są fenomenalne dane statystyczne, socjologiczne, wielkie wyzwanie dla socjologa – jak pogodzić te wyniki sondaży z prawdą o Rumunii lat 80. To jest pytanie, które się przewija przez całą książkę. Próbowałam się dowiedzieć, dlaczego tak się dzieje, dlaczego Rumunom tak łatwo jest zapomnieć i myślę, że te konstatacje są dosyć pesymistyczne, bo to jest rzeczywiście w tym momencie kraj, gdzie intelektualiści się trzymają dobrze, ale są garstką, tworzą taką trochę zamkniętą enklawę. I ci zwykli Rumuni, którzy się przewijają przez te sondaże, to są ludzie, którzy nie dyskutują o tym, co było, tylko wspominają, że w latach 70. były wczasy, że można było dobre buty kupić, że pieniądze były, oczywiście zaraz dodadzą, że nie było czego za to kupić. Przez to, że czasy są takie niepewne i chaos jest tak wielki, to jest tendencja do maksymalnego mitologizowania tamtego okresu, widzenia w Ceauşescu ostatniego wizjonera Rumunii, który wyobrażał sobie wielką Rumunię. Wspominają te momenty chwały w polityce zagranicznej, kiedy on się spotkał z Reaganem albo z królową angielską. I tęsknią, tęsknią do tej iluzorycznej wielkości, która utożsamiają z Ceauşescu. A Ceauşescu, jego mit, ma się świetnie, jest przez media odgrzebywany w takiej popkulturowej odsłonie, mówi się, że on lubił polować, że Elena miała takie i takie futra, że tutaj mieli taką piękną rezydencję, że on był takim fajnym fajtłapą – że niby próbował coś rzucić, ale mu nie wyszło, grał w siatkówkę, ale nie strzelił niczego. I jest takim trochę właśnie tatusiem narodu.

Taki swojski chłop, ciapa trochę, ale dobry człowiek.
Ale nasz, tak.

I ludzie mówią dziś o nim: „Mój Boże, co to był za człowiek”. A kiedy próbujesz temu zaprzeczyć, to zwykle pojawia się takie zdanie: „Ktoś musiał pani nakłamać”, to mówią również młodzi.
A na końcu rozmowy i tak jest kolejne zdanie-refren, tzn. „Proszę nie podawać mojego imienia i nazwiska”. Zdanie zdumiewające, które słyszałam tyle razy, nawet od młodych ludzi, które pokazuje, że rzeczywiście jest w tych ludziach jakieś pęknięcie, jakaś skaza. Bo jeżeli młoda dziewczyna, w moim wieku, pracująca w Domu Ludu, odpowiada na kilka moich pytań odnośnie tego budynku, podaje jakieś absurdalne liczby, że przy budowie zginęło 10 000 ludzi, a kiedy pytam, czy nie robi to na niej wrażenia, ona mi odpowiada, że przy budowie piramid zginęło jeszcze więcej, a piramidy są takie wspaniałe i dzisiaj nikt w ogóle nie myśli o tym, że ludzie ginęli, i z Domem Ludu będzie tak samo za kilkadziesiąt lat. A na koniec rozmowy tak właśnie mówi: „Proszę nie podawać mojego imienia i nazwiska”. To jednak pokazuje ten defekt, który naznaczył Rumunów za sprawą Securitate i tego olbrzymiego aparatu podsłuchowego, że to wszystko w Rumunach jednak jeszcze siedzi.

Ale to jest dziewczyna, która przecież nie może pamiętać Securitate. Dziedziczy się ten strach?
Zwróć uwagę, jak straszne, jak trudne były lata 90., nazywane przez młodych dyktaturą, czasu Iliescu, kiedy Rumunia była ropiejącą raną, to nie zostało przecięte, ta ropa się nie wydobyła na wierzch. i dopiero za czasów Emila Constantinescu, kolejnego prezydenta, były jakieś próby rozprawienia się z rumuńskim antysemityzmem, i lustracja wreszcie została znacznie posunięta. Tylko jak jest krok do przodu, to zaraz potem są dwa kroki do tyłu.

To może pożegnajmy tamtą Rumunię i pożegnajmy tamtych ludzi jednym z najłagodniejszych przekleństw, jakie tutaj przytaczasz: „Będę dymał wszystkich świętych twojej matki na lodzie”.
Te przekleństwa mają swój schemat, to znaczy z reguły obraża się matkę, ponieważ matka to świętość, i upodlić czyjąś matkę to jest największe świństwo. Potem idą świętości, ale święci. No ale „na lodzie” – tego to już nie wytłumaczę (śmiech). 

(tekst ukazał się, w krótszej wersji, w miesięczniku "Lampa")

poniedziałek, 13 stycznia 2014

JAK TO SIĘ ROBI W ROSJI?

Rzadko, zbyt rzadko czytamy rosyjskie książki. A przecież Rosja to jeden z najsilniejszych rynków książki. Jeszcze za czasów ZSRR oficjele i specjaliści od propagandy (nie tylko kulturalnej) chwalili się, że to właśnie w Kraju Rad wydaje się najwięcej książek na jednego mieszkańca. Oczywiście po uwolnieniu rynku, gdy okazało się, że statystyka ta była silna publikowanymi masowo dziełami zebranymi Lenina i podobnego sortu literaturą, wskaźniki nieco spadły. Ale Rosjanie do dziś mówią o sobie z dumą, że są najwięcej czytającym narodem świata.

Nawet po lekkiej zapaści w ostatnich latach dane o tamtejszym czytelnictwie mogą imponować. Trzeba jednak pamiętać, że mają oni co czytać – w roku 2012 ukazało się w Rosji niemal 120 tysięcy tytułów, w tym mnóstwo napisanych przez rodzimych autorów. Z prostego rachunku prawdopodobieństwa wynika, że liczba bardzo dobrych rosyjskich książek musi być proporcjonalnie wyższa od takiej liczby w mniejszych krajach. Zasada ta działa oczywiście także w drugą stronę (przypomina się stary radziecki dowcip: Lenin pyta szefa kinematografii: – Ile kręcimy filmów rocznie? – Siedemdziesiąt. – A ile z nich jest dobrych? – Dziesięć. – To nie możemy kręcić tylko tych dziesięciu?). O ile jednak kiepskimi książkami nikt głowy sobie nie zawraca, o tyle o rosyjskich bestsellerach mówi się dużo i głośno. I to nie tylko w samej Rosji. Nad Wisłą jakoś mniej. Przeciętny polski czytelnik będzie miał spory trud z wymienieniem choćby pięciu nazwisk współczesnych rosyjskich pisarzy. A szkoda. Na Wschodzie dzieje się bowiem pod względem literackim dużo dobrego.

Tak się złożyło, że pod koniec roku otrzymaliśmy polskie tłumaczenia książek najznamienitszych rosyjskich autorów. Warto przyjrzeć im się nieco bliżej. Są to przede wszystkim autorzy urodzeni na przełomie lat 50. i 60. ubiegłego wieku, a więc pisarze, których debiut przypadł na etap zmian ustrojowych. To pierwsza formacja nowej, już nie radzieckiej, a rosyjskiej literatury, która mierzy się z nowymi problemami, ale nie zapomina też o konieczności rozliczenia się z przeszłością. Znamienitą czwórkę (Wiktor Pielewin, Olga Sławnikowa, Jelena Czyżowa i Michaił Szyszkin) uzupełnia przedstawiciel młodszej generacji, radykalny w swoich wyborach ideologicznych Zachar Prilepin – autor w pełni ukształtowany przez nową rosyjską rzeczywistość.

Pielewin, czyli Bohater jest zmęczony

Wiktor Pielewin jest najgorętszym nazwiskiem rosyjskiej literatury. Autor wielu bestsellerów ceniony jest w świecie („French Magazine” wpisał go na listę 100 najważniejszych współczesnych twórców kultury; spośród rosyjskich twórców na liście tej znalazł się jeszcze reżyser Aleksandr Sokurow) i w kraju, gdzie trzy lata temu został uznany za najbardziej wpływowego intelektualistę w Rosji. Lista nagród, którą otrzymał od czasów swojego debiutu jest imponująca, równie ważne jest jednak zestawienie sprzedaży książek Pielewina – niemal każda (debiutujący w roku 1990 Pielewin wydaje niemal jedną książkę rocznie) zdobywała szczyt listy bestsellerów.

Co ciekawe – Pielewin jest tym bardziej popularny, im bardziej zwalczają go narodowe frakcje. W 2002 roku proputinowska młodzieżówka „Idący Razem” umieściła go na czele listy pisarzy „niesłusznych”, co automatycznie podniosło wskaźniki sprzedaży jego książek (podobno zagorzałym fanem twórczości Pielewina jest Dmitrij Miedwiediew). Dlaczego wokół książek Pielewina jest tyle zamieszania? Odpowiedź jest prosta – autor „Generation P” nie tylko jako jeden z pierwszych potrafił zdiagnozować postsowiecką rzeczywistość i opisać ją adekwatnym do niej, zdynamizowanym językiem, ale też z postmodernistyczną swadą łączył rzeczy zdawałoby się bardzo odległe – nawiązywał do spuścizny wielkiej kultury rosyjskiej, a jednocześnie fascynował się poetyką science-fiction, poważne historiozoficzne dysputy czynił fragmentami fabularnych narkotykowych tripów (i na odwrót), z równa uwagą przyglądał się Tołstojowi i Georgowi Bushowi, Bogu i życiu owadów, buddyjskie mantry wplatał między kpiarskie opowieści z życia moskiewskich yuppies.

„Napój ananasowy dla pięknej damy”, najnowszy zbiór opowiadań Wiktora Pielewina, jest katalogiem stałych motywów występujących w twórczości tego pisarza. Wbrew tytułowi sugerującemu istnienie literackiego klucza (to połączenie aluzji do wody ananasowej, którą Włodzimierz Majakowski wyśmiewał jako napój burżuazji i do tytułu debiutanckiego tomu wierszy Aleksandra Błoka), nowa książka Pielewina jest przede wszystkim komentarzem do współczesnych wydarzeń. Dużo więcej wyjaśnia podtytuł „Wojn@ i świat”, gdyż większość opowiadań dotyczy stanu globalnego napięcia politycznego i militarnego. Pierwsze skrzypce grają tu dwa mocarstwa – Rosja i Stany Zjednoczone, ale walka toczy się raczej między Wschodem a Zachodem, a zaplątani są w nią wszyscy. To ciąg dalszy zimnej wojny, której metaforyczne zimno oznacza obecnie nie stan zawieszenia, a chłód technologii. Wojna wirtualna i stechnicyzowana jest bowiem zależna w większej mierze od informatyków i hakerów niż żołnierzy i polityków. A że cyfrowy świat zawsze był środowiskiem naturalnym Pielewina, jego najnowsza książka, w której roi się od dronów, komputerowych programów, rakiet naprowadzających i zminiaturyzowanych podsłuchów, pod względem fabularnej wartkości i wyczucia tematu jest bez zarzutu. Chodzi zwłaszcza o część pierwszą, czyli dwa dłuższe opowiadania („Burning Bush” i „Kody przeciwlotnicze Al.-Efesbiego”), w których Pielewin łączy groteskę politycznej satyry z ciemną grozą futurystycznej niemalże technologii, ale też z zaskakującymi akcentami metafizycznymi. Albowiem nawet w epoce skrajnie stechnicyzowanej lęk przed Bogiem (i w świecie Zachodu, i u wyznawców islamu) odgrywa główną rolę sprawczą. A Pielewin pięknie potrafi sobie z tego kpić. Humor jest zresztą u Pielewina najważniejszy. Humor i genialne opisy („Bokobrody upodobniały go do rozwiązłej włoskiej małpy, a kraciasta marynarka w ogóle czyniła z niego jakiegoś aroganckiego Puszkina, który zamiast wierszom poświęcił się drobnemu handlowi”). Gorzej jest niestety z pomysłowością. Każde z opowiadań jest wszakże rozwinięciem jednego (dodajmy – genialnego!) pomysłu w nieco przydługą formę. W części drugiej książki Pielewin w widoczny sposób obniża loty – „Kontemplator cieni”, opisujący pewną buddyjską metodę poznania siebie, nieco nuży, zaś opowiadanie gwiazdkowe „Hotel dobrych wcieleń” to niemal angelologia dla ubogich. Honor ratują tutaj „Thugowie”, prześmiewcze opowiadanie o człowieku, który chce wstąpić w szeregi wyznawców bogini Kali.

„Napój ananasowy dla pięknej damy” jest książką nierówną, ale nieodparcie Pielewinowską. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że jest w niej pewna sztuczność – wygląda, jakby została ułożona przez specjalistyczny program komputerowy stworzony do produkowania książek w stylu Pielewina. Zresztą kto wie? Philip K. Dick uważał przecież, że Lem nie istnieje. Niewykluczone zatem, że niewystępujący publicznie i nieudzielający wywiadów Pielewin jest tylko marką stworzoną przez tajne służby. Jeśli tak – trzeba usprawnić program, bo zaczyna nieco szwankować.

Sławnikowa, czyli Czekając na rocznicę

„2017” (Rosyjski Booker 2006), najgłośniejsza powieść Olgi Sławnikowej (rocznik 1957), tematycznie lokuje się w okolicach „pielewinowskich”. Jej akcja rozgrywa się bowiem w bliskiej, określonej tytułową datą, przyszłości. To data dla Rosjan szczególna – stulecie rewolucji. W dystopijnej powieści Sławnikowej Rosja staje się krajem pogrążonym w chaosie. Politycznie – znajduje się niemalże w przededniu przejęcia władzy przez ugrupowania faszystowskie. Społecznie – jest krajem karykaturalnie wręcz zróżnicowanym klasowo, w którym największym uznaniem cieszą się ultramaterialistyczni bogacze (na marginesie można dodać, że Sławnikowa opublikowała swoją powieść w roku 2006 – okazuje się, że jej przepowiednia sprawdziła się dobrych kilka lat przed rocznicą). Rosja przyszłości jest także humanistycznym bankrutem. Wszelki idealizm jest tu w zaniku, różnej maści artyści są na wymarciu. Liczy się tylko bogactwo. I właśnie wyprawa mająca na celu bogatych uczynić jeszcze bogatszymi jest fabularną osią powieści.

Fundatorem ekspedycji jest cyniczny profesor Anfiłogow, który chce wykorzystać do swoich celów utalentowanego Kryłowa. Kryłow, główny bohater powieści, jest człowiekiem po rosyjsku rozdartym między chęcią zdobycia uznania i bogactwa a osiągnięciem duchowego spokoju i życiowej harmonii. W trakcie wyprawy poznaje tajemniczą Tanię. Znajomość ta oraz trudności, do których dojdzie podczas ekspedycji (rzecz dzieje się, dodajmy, w pięknym, lecz surowym krajobrazie legendarnych Gór Ryfejskich), zmienią spojrzenie Kryłowa na świat. Mamy więc tu wszystkie podstawowe składniki potrzebne do stworzenia bestsellerowego czytadła, w którym ludzkie namiętności odgrywają główną rolę. Pożądanie i chciwość, polityka i mitologia, moralne prawdy i groza – Sławnikowa ma odpowiedni warsztat, by wiedzieć, jak z tych fabularnych składników przyrządzić koktajl. Jest to koktajl wysokokaloryczny – Sławnikowa co rusz odwołuje się do mistrzów. Pobrzmiewają tutaj echa powieści idei w stylu dzieł Dostojewskiego i Tołstoja, jest fantastycznie i fantasmagorycznie jak u Bułhakowa, miłość i piękno przyrody opisane są zaś językiem, jakiego nie powstydziliby się klasycy rosyjskiej poezji. W tej opasłej powieści jest w zasadzie wszystko – romans, kryminał, powieść przygodowa, science-fiction i thriller (choć może niezbyt thrill). Zbudowana z tych składników całość nie zawodzi. Ale też specjalnie nie zachwyca. „2017” to po prostu dobrze skrojona powieść. Solidna książka.

Czyżowa, czyli Kobiety bez mężczyzn

Sławnikowa podróżowała w przyszłość, jej rówieśniczka Jelena Czyżowa w „Czasie kobiet” (Rosyjski Booker 2009) podróżuje w przeszłość. Akcja powieści rozgrywa się w Leningradzie we wczesnych latach 60. ubiegłego wieku (choć w opowieściach bohaterek, będących niezwykle ważnym tłem dla przedstawionej historii, pojawiają się także lata wcześniejsze – rewolucja, blokada Leningradu w czasie wojny ojczyźnianej, stalinowskie czystki). Antonina, pracująca w fabryce prosta dziewczyna, zachodzi w ciążę z przypadkowo poznanym mężczyzną i zostaje przez niego opuszczona. Mężczyźni nie odgrywają zresztą w powieści Czyżowej większej roli. Nieprzypadkowo jest to bowiem „czas kobiet”.

Przewodnicząca rady zakładowej, która samotnej matce przyznaje pokój w komunałce (zamiast hotelu robotniczego) wypowiada zdanie, które wiele mówi o tamtych czasach: „No bo jak u nas jest? To matka jest głową: i napoi, i nakarmi. No i co, że bez męża?”. Ale każdy, kto pamięta „Biesy” i słowa Julii Michajłowny („Okropny jest los kobiety rosyjskiej, Warwaro Pietrowno”), wie, że Rosja zawsze wymagała od kobiet ogromnego poświęcenia. Wymagała go także w czasach późniejszych – filmowy hit z roku 1980, „Moskwa nie wierzy łzom”, pokazywał, że radzieckie imperium złożyłoby się jak domek z kart, gdyby nie siła kobiet. Nieprzypadkowo wspominam film Władimira Mienszowa, albowiem Czyżowa, opisując tragiczną historię Antoniny, parafrazuje tę znaną filmową historię. Proponuje jednak o wiele bardziej ponure zakończenie – na miarę tamtych czasów. Powieściowa Antonina zostaje dokwaterowana do komunałki, w której mieszkają trzy staruszki – Jewdokija, Glikerija i Ariadna. Każda, oczywiście, straciła męża na wojnie, każda też jest wobec urodzonej przez Antoninę niepełnosprawnej córki nad wyraz opiekuńcza. Ich walkę, by po śmierci Antoniny nie odebrano im prawa do opieki nad „wnuczką”, dostajemy zamiast happy endu.

„Czas kobiet” nie jest jednak historią prawniczą. To dramatyczna opowieść o bohaterstwie radzieckich kobiet, które musiały dawać sobie radę w nieludzkich czasach. Oszukane przez państwo, opuszczone przez mężczyzn, trwały zdane wyłącznie na siebie. Uporczywa prostota języka powieści Czyżowej w genialny sposób wydobywa tragizm tej historii. Przerażającej, bo ostentacyjnie zwyczajnej. Tak jak czymś zwyczajnym było jeszcze pół wieku temu, że po przydział kilograma mąki czekało się w kolejce gdzieś w piwnicy, by potem buszować po śmietnikach w poszukiwaniu jakiejkolwiek deski, z której można wyciągnąć zardzewiały gwóźdź (po jego przegotowaniu należało włożyć go do mąki, by się nie popsuła). O to wszystko musiały dbać kobiety. Wspaniała powieść Czyżowej jest hołdem dla milionów bezimiennych radzieckich kobiet, o które przez długie lata nikt się upominał.

Szyszkin, czyli Kochankowie listy piszą

Nagrodzona dwukrotnie laurem Bolszaja Kniga (w konkursie głównym i w głosowaniu czytelników) powieść epistolarna „Nie dochodzą tylko listy nienapisane” autorstwa Michaiłą Szyszkina (rocznik 1961, autor uhonorowanej Rosyjskim Bookerem powieści „Wziatije Izmaiła” oraz przetłumaczonego na polski „Włosa Wenery”) jest w głównych aspektach komplementarna wobec książki Czyżowej. Chodzi przede wszystkim o prostotę języka. Bohaterowie Szyszkina, zwierzający się w listach z najbardziej intymnych sekretów, piszą komunikatywnie, ale nierzadko uciekają się do nieco bardziej wyszukanych metafor, za pomocą których usiłują opowiedzieć o swoim uczuciu i o tęsknocie towarzyszącej długiej rozłące. Saszę i Wołodię rozdzieliła bowiem wojna. On jest żołnierzem wspólnego korpusu ośmiu mocarstw, którego celem było zdławienie powstania bokserów w Chinach w 1900 roku, ona czeka na niego, choć przeczuwa, że mogą już nigdy się nie spotkać. Spotykają się więc w listach, w których są bardziej sobą, niż gdyby żyli razem. Ich korespondencja staje się światem alternatywnym, doskonałym, ocalającym miłość w obliczu rozłąki i śmierci. I tu pojawia się drugie podobieństwo do powieści Czyżowej, którym jest przeklęty los rosyjskich kobiet. Przymusowa rozłąka z ukochanym jest tylko wstępem do litanii życiowych niepowodzeń, którą kryje korespondencja wysyłana na front przez Saszę.

Opisując miłość niemożliwą, Szyszkin nawiązuje do tuzów rosyjskiej literatury – Tołstoja, Bunina, Czechowa. Współczesna literatura rosyjska, jak podkreśla w wywiadach, go nie ciekawi – uważa, że wielkość pisarza można ocenić dopiero sto lat po jego śmierci. Sam zresztą dystansuje się od Rosji – choć pisze po rosyjsku, od ponad 15 lat mieszka w Szwajcarii, w tym roku zaś odmówił reprezentowania ojczyzny na Międzynarodowych Targach Książki BookExpo w USA. W liście otwartym do Federalnej Agencji do Spraw Druku i Komunikacji Masowej oświadczył, że rezygnuje z uczestnictwa w nowojorskich targach książki, gdyż wstyd mu za swój kraj. Rosja zaś za Szyszkina na pewno nie powinno być wstyd – jest wszak jednym z najwybitniejszych i najchętniej przekładanych na języki obce autorów.

Prilepin, czyli Nacbol z piórem

Podczas gdy Szyszkin dystansuje się od współczesnej Rosji, Zachar Prilepin, przedstawiciel młodszego pokolenia autorów (rocznik 1975), afiszuje się ze swoją do niej miłością. Prilepin to postać nietuzinkowa. Ten aktywny członek zdelegalizowanej Partii Narodowo-Bolszewickiej, który jako kapitan OMON-owskiego specnazu służył podczas wojny w Czeczenii w 1996 i 1999 roku, jest jednocześnie wokalistą funkowego zespołu. Ale też dziennikarzem i pisarzem. Sławę przyniosła mu już debiutancka powieść „Patologie”, w której opisał wojnę w Czeczenii, oraz „Sańkja” (nominacja do Rosyjskiego Bookera), będąca obrazem dojrzewania do rewolucyjnego buntu (obie powieści zostały przełożone na język polski; Prilepin wydał także nieprzetłumaczoną dotąd na polski powieść „Grzech”, uhonorowaną Nagrodą Bestsellera Narodowego).

„Czarna małpa”, czwarta powieść Prilepina, nie jest tak ostentacyjnie autobiograficzna i tak nachalnie ideologiczna jak jego wczesne dzieła. W tej dość zagmatwanej powieści o szkatułkowej konstrukcji realizm, czy wręcz naturalizm, miesza się z groteskowością sennego koszmaru. Thriller polityczny, w którym bohater prowadzi śledztwo mające odkryć prawdę o działaniu tajemniczego laboratorium, zostaje najpierw przełamany aluzyjnymi opowieściami o mitycznym mieście i o afrykańskich dzieciach-żołnierzach, by potem rozwijać się równolegle z opisem rozpadu życia osobistego bohatera oraz z komentarzem na temat skomplikowanej rosyjskiej rzeczywistości. Trochę dużo grzybów w tym barszczu, ale właśnie ten feeryczny naddatek nadaje transowej powieści Prilepina specyficznego smaku.

Pięć powieści, pięcioro autorów – czy na tej podstawie możemy zdobyć choć szczątkową wiedzę na temat współczesnej literatury rosyjskiej? Na pewno nie, ponieważ obfitość literackiej oferty znad Wołgi jest oszałamiająca. Uderza natomiast jedna z cech charakterystycznych tej oferty, doskonale widoczna na podanych przykładach. Literatura rosyjska jest wyjątkowo różnorodna. Rozbuchany postmodernistycznie Pielewin nie przystaje nijak do klasycznej Czyżowej, której minimalizm lokuje się na antypodach epickości Sławnikowej, z kolei wrażliwemu i eleganckiemu znawcy duszy ludzkiej, jakim jest Szyszkin, z pewnością byłoby nie po drodze z nacbolem (to świetne określenie ukuła Kinga Dunin) Prilepinem. Zresztą takiego pisarza jak Prilepin ze świecą można szukać w innych krajach, także u nas. W Polsce nacbole nie piszą książek. Pewnie nawet ich nie czytają. W Rosji natomiast wszystko jest możliwe.

Wiktor Pielewin „Napój ananasowy dla pięknej damy”, tłum. Ewa Rojewska-Olejarczuk, W.A.B., Warszawa 2013
Olga Sławnikowa „2017”, tłum. Olga Morańska, Sonia Draga, Katowice 2013
Jelena Czyżowa „Czas kobiet”, tłum. Agnieszka Sowińska, Czarne, Wołowiec 2013
Michaił Szyszkin „Nie dochodzą tylko listy nienapisane”, tłum. Magdalena Hornung, Noir sur Blanc, Warszawa 2013
Zachar Prilepin „Czarna małpa”, tłum. Ewa Rojewska-Olejarczuk, Czarne, Wołowiec 2013

(tekst ukazał się pierwotnie w portalu xiegarnia.pl)

SPOJRZENIE CHIRURGA - Dariusz Nowacki "Ukosem. Szkice o prozie"


Objąć spojrzeniem całość literatury to zadanie niemożliwe. Należy skupić się na jej wycinku, najlepiej w miarę reprezentatywnym. Tak właśnie czyni Dariusz Nowacki, który w zbiorze szkiców „Ukosem” wykonuje na polskiej prozie współczesnej „cięcie po przekątnej”.

Z punktu widzenia frazeologii „ukosem”, choć zbieżne z wyrażeniem „z ukosa”, nie jest z nim tożsame znaczeniowo. Dariusz Nowacki, nadając taki tytuł zbiorowi szkiców o polskiej prozie, doskonale wychwycił to minimalne przesunięcie, które otwiera pole do interpretacyjnych dywagacji. Teksty Nowackiego, momentami kąśliwe, nie są nigdy niechętne ani złośliwe – śląski krytyk nie spogląda na literaturę z ukosa, nawet jeśli poszczególne dzieła nie zachęcają go do wystawiania im pozytywnych opinii. „Ukośne” spojrzenie Nowackiego oznacza raczej spojrzenie po przekątnej, rzadko stosowane w krytyce, czy raczej – trzymając się terminu proponowanego przez Joannę Orską – w pop-krytyce, która specjalizuje się w spojrzeniu preferującym podział „podłużny”. Ten sposób oglądu, gremialnie podchwycony przez recenzentów wysokonakładowych pism, zakłada hołdowanie nader prostym, zero-jedynkowym rozróżnieniom – literatura może być dobra lub zła, autorzy popularni bądź niszowi, zaś książki żywo komentowane lub przemilczane. Kurczowe trzymanie się tych tez i dokonywanie jedynie bezpiecznych (bo powtarzanych przez większość), koniunkturalnych rozpoznań znacznie zawęża postrzeganie całościowego obrazu literatury. Jeśli pop-krytycy – porzućmy na chwilę metaforę postrzeżeniową na rzecz chirurgicznej – stosują naskórkowe cięcie podłużne, to Nowacki zanurza swój krytyczny skalpel głęboko, tnie na ukos, przecinając aorty. To coś więcej niż powierzchowny zabieg, to skomplikowana operacja na żywym organizmie, którą Nowacki wykonuje z chirurgiczną precyzją. Radykalne cięcie nie oznacza przy tym wywrotowych przewartościowań – gest krytyka należy raczej rozpatrywać jako chęć ukazania skomplikowanych procesów, które zachodzą w najnowszej polskiej prozie. Jest to bowiem organizm złożony, wymykający się jednoznacznym klasyfikacjom, niejednorodny, targany wewnętrznymi sprzecznościami. Ukośne spojrzenie – czy też cięcie – pozwala Nowackiemu w pełni je dostrzec i zrozumieć.
„Ukosem” nieprzypadkowo chyba otwiera szkic poświęcony twórczości Szczepana Twardocha. Autor fetowanej „Morfiny” jest bowiem najlepszym przykładem na to, że powierzchowne spojrzenie krytyczne, uwikłane w sieć schematycznych sposobów lektury, jest nie tylko nieuprawnione, ale przede wszystkim bezużyteczne w kontakcie z prozą, która na przestrzeni siedmiu zaledwie lat przeszła ogromne przeobrażenia. Chodzi tu nie tylko o łatwy do zaobserwowania progres warsztatowy, który zaowocował transferem Twardocha z getta literatury fantastycznej do mainstreamowego panteonu, ale przede wszystkim o zawartość ideologiczną powieści i opowiadań tego autora. Nowackiego na szczęście specjalnie nie zajmuje polityczny spór o Twardocha, który nazywa „sztucznie rozdmuchanym, publicystycznie wyolbrzymionym”. Szeroko komentowana przez prawicowe media „ideologiczna zdrada” pisarza (za taką uważa się porzucenie „Frondy” na rzecz „Polityki”) jest dla Nowackiego jedynie anegdotycznym punktem wyjścia do drobiazgowej analizy pisarskiej ewolucji Twardocha. Szkic poświęcony prozie Twardocha umieszcza Nowacki w rozdziale „Przekroje”, w którym krytycznemu oglądowi poddaje całość dzieła pięciu pisarzy (poza Twardochem – Wojciech Chmielewski, Piotr Ibrahim Kalwas, Michał Witkowski, Radosław Kobierski). Ze wspomnianej piątki autorów jedynie Twardochowi i Witkowskiemu udało się na dłużej zaskarbić uwagę czytelników. Pierwszy z nich osiągnął to przy pomocy wyraźnego wzrostu formy, drugi – dzięki przeskoczeniu wysoko zawieszonej poprzeczki. Po odkrywczym i brawurowym „Lubiewie” Witkowski zaproponował dwie równie frapujące powieści (obie, „Barbara Radziwiłłówna z Jaworzna-Szczakowej” i „Margot”, pozostają – zdaniem Nowackiego – wciąż  niedostatecznie zinterpretowane), zaś trzecią, bestsellerowym „Drwalem”, dokonał rzeczy niemal niemożliwej – pogodził czytelników czekających na dalszy ciąg „Lubiewa” z fanami kryminału, a jednocześnie pozostał wierny swojemu stylowi, lokującemu jego twórczość mimo wszystko w rejonach literatury artystycznej. To, co udało się Witkowskiemu, nie stało się udziałem pozostałej trójki. Chmielewski, po wydaniu dwóch dobrze przyjętych tomów opowiadań, nie przeszedł pozytywnie próby powieści, Kalwas z każdą kolejną książką powtarzał w coraz mniej odkrywczy sposób inkantacje islamskiego konwertyty, natomiast Kobierskiemu, cenionemu wszak za finezję językową i zdolność wskrzeszania minionych czasów, krytyk zadaje odważne pytanie: „Po co to wszystko?”. Przekrojowy charakter szkiców pozwolił Nowackiemu nie tylko w pełni dostrzec specyfikę stylu danego autora i drobiazgowo prześledzić jego drogę twórczą, ale też pomógł zwrócić uwagę na mechanizmy warunkujące stałą obecność na literackim rynku, co dopełnia te świetne teksty krytyczne elementami analizy socjologiczno-literackiej.
Na tym tle teksty pomieszczone w rozdziale zatytułowanym „Zbliżenia”, które dotyczą konkretnych utworów kolejnej piątki pisarzy – Kazimierz Orłoś, Zbigniew Masternak, Jerzy Franczak, Sławomir Shuty, Krzysztof Varga – jawią się, choćby poprzez swoją skromniejszą objętość, jako pisane z mniejszym zapałem krytycznym (choć i w nich Nowacki przejawia predylekcję do spojrzenia kontekstowego). Nie brakuje jednak w tych szkicach wyrazistości sądów – „Ruchy” Shutego zostały opisane jako dzieło przekraczające granicę odporności czytelnika, zaś w cyklu powieściowym Masternaka Nowacki widzi „grafomańską determinantę”. Prawdziwe narzekania pojawiają się jednak w rozdziale trzecim, poświęconym ciekawemu zagadnieniu powrotów literackich. Na przykładzie spóźnionych premier lub ponownych wydań utworów Donata Kirscha, Krzysztofa Niemczyka, Tadeusza Olszewskiego, Ireneusza Iredyńskiego, Janusza A. Zajdla i Michała K. Pawlikowskiego Nowacki (re)definiuje pojęcie pisarza zapomnianego. Wnioski nie są – zwłaszcza dla historyków literatury – budujące. Okazuje się bowiem, że niegdysiejsi pupilkowie czytelników oraz autorzy, którzy w odpowiednim czasie z różnych powodów nie doczekali się publikacji, przepadają z kretesem (nie jest to, rzecz jasna, paradygmat, a jedynie opinia wysnuta na bazie przytoczonych przez Nowackiego przykładów). Trudno powiedzieć, czy stoi za tym odmienna koniunktura, czy może zbyt wygórowane oczekiwania. Jedno jest pewne, jak twierdzi Nowacki – dziś czyta się zapomnianych pisarzy bez drżenia serca, że oto odkrywamy dzieło, które zweryfikuje literackie hierarchie i wprowadzi korekty do literackich podręczników. Wręcz przeciwnie – wymuszone powroty są w dużej mierze efektem starań garstki admiratorów, co niestety widać – książki te, edytorsko niechlujne, ukazują się najczęściej w małych oficynach. Sprawiedliwość dziejowa nie ma tu nic do rzeczy.
Zbiór błyskotliwych szkiców Nowackiego, dokumentujących jedynie wycinek polskiej literatury XXI wieku (książki opisywane w ostatnim rozdziale, choć metrykalnie wcześniejsze, ukazały się także po 2001 roku), nie ma pretensji monograficznych i jako taki nie jest raportem o stanie polskiej prozy. Jest to zaledwie – czy może „aż” – rzut oka na współczesne trendy literackie, uważne spojrzenie na przekrój dzisiejszej prozy, jakże zróżnicowanej pod względem gatunkowym czy ideologicznym. Jeden z wielu możliwych przekrojów.

Dariusz Nowacki
"Ukosem. Szkice o prozie"
Biblioteka "Opcji", Katowice 2013 

(tekst ukazał się pierwotnie w "Nowych Książkach")